czyli wyjazd za chlebem i kolorowym telewizorem, dwadzieścia lat
temu, do STANÓW ZJEDNOCZONYCH a konkretnie do Chicago, na które my mówimy Czikago a oni Szikago, czyli kara musi być.

CZĘŚĆ 29

RAVINIA PARK
czyli koncert Michaela Franksa

Najpierw z powodzi niezrozumiałych słów wyłowiłem nazwisko Michael Franks, a potem usłyszałem, że w sobotę. Potem była piosenka Franksa. Słucha się go, jak nie przymierzając, stukotu kropel deszczu o dach namiotu na Mazurach, tuż przed świtem, leżąc w śpiworze obok kogoś najważniejszego. Jak deszcz, który jest, który nie przeszkadza, który miły uchu, bo na umówione ryby nie trzeba się zrywać. Taki dla mnie ten Michael Franks. Od trzech lat słucham jego płyt i naraz w radio wiadomość, że ma śpiewać w Chicago. Wertuję gazety. Jest. RAVINIA Festival, godzina 8 P.M.

Basia z Anią mówią, że by poszły. Andrzejek ma pogrzeb kolegi, więc nie może z nami iść, a co za tym idzie nie mamy czym dojechać. Maciek by z nami pojechał, ale nie wie, czy jego „Malibu” dowlecze się do Ravinii. Gdzie jest ta Ra-vinia? Jak daleko? Jak kupić bilety? Czym dojechać?

- Dojechać trzeba samochodem, ale musicie być dużo wcześniej, bo nie będzie gdzie zaparkować - tłumaczy mi przez telefon Piotr. - Zawiózłbym was, ale właśnie się przeprowadzam do nowego mieszkania, więc nie mogę.

- Jak kupić bilety? - pytam.

- Na kartę kredytową. Mogę kupić, ale ponieważ zostały już tylko trzy dni do koncertu, to bilety, jakie możecie dostać będą na samej górze, więc bez lornetki nic nie zobaczycie. Lepiej kupić przed wejściem bilety piknikowe, zabrać kocyk, piwko i konsumując Boże dary słuchać Franksa.

- Dzięki.

- Nie ma za co. Jak się przeprowadzę, to wybierzemy się gdzieś razem.

- Czym dojechać?

- Zawiozłabym was... – mówi Docent -ale akurat w sobotę trafiła mi się praca... Może innym razem.

Może innym. Tyle, że innym razem nie będzie mojego Franksa!

- Co robisz w sobotę? - pyta Sławek.

- Pytasz, co robię, czy co chciałbym robić?

- Pytam, co chciałbyś robić?

- Chciałbym jechać na koncert Franksa.

- A gdzie ten koncert?

- W Ravinii.

- Sam chcesz iść na ten koncert?

- Basia chce iść, Ania, Maciek też chce iść, ale najbardziej chcę iść ja.

- Wybrałbym się z wami, ale... musiałbym zabrać koleżankę.

- Bierz kogo chcesz, bylem mojego Franksa zobaczył.

- Zadzwonię.

Nie dzwoni i nie dzwoni. Może też pracę złapał. Może przeprowadzka. Może samochód mu szwankuje... Dzwoni!

- Pojechałbym, ale musiałbym zabrać moich znajomych - mówi.

- No to jak się zabierzemy?

- Oni mają samochód.

Ufff! Poluzowało. Koncert o ósmej wieczorem, więc umawiamy się na wszelki wypadek na szóstą. My zabieramy śpiwory, oni piwo.

Maciek jest gitarzystą. Maciek był liderem polskiej rockowej kapeli, która nazywała się Menes. Maciek lubi, kiedy gitary rzężą, kiedy „stopa” perkusji wyrywa z głowy włosy, kiedy dźwięki z głośników wyginają drzewa. Maciek nie wie na jaki koncert idziemy. Basia i Ania wiedzą. Sławek i jego trójka znajomych wiedzą albo nie wiedzą. Jedziemy dwoma samochodami. Jedziemy i jedziemy. Autostradą numer 41. Jedziemy i jedziemy.

- Musi być jakiś kierunkowskaz -mówi Ania.

- Powinien być kierunkowskaz -mówi Sławek.

- Albo przejechaliśmy - mówię ja.

Jest kierunkowskaz. Odbijamy. Teraz już samochód za samochodem. Metr za metrem. Ruszamy, stajemy. Ruszamy, stajemy. Policjanci nie pozwalają zjechać na bok. Coraz ładniejsze domy, coraz lepsze i nowsze samochody. Naprawdę ładnie. Czysto, cicho, spokojnie. Nie licząc nie kończącego się węża samochodów zdążających do Ravinii. Metr po metrze. Mijają dwie godziny! Po dwóch godzinach znajdujemy skrawek miejsca i parkujemy. Jest już po ósmej. Gdzieś, z daleka słychać odgłosy koncertu.

- Słyszę odgłosu koncertu - mówię.

- Spytajmy gdzie to jest.

- Muszą być jakieś autobusy - kombinuje Ania.

Jedzie autobus z napisem „Ravinia”. Machamy rękami. Kierowca pokazuje, że dalej jest przystanek. Na przystanku kolejka jak, nie tak dawno jeszcze, w Polsce po mięso, albo po buty, albo po coś innego.

- Żebym miał aparat fotograficzny, to bym zrobił fotkę i pokazał u nas, że tu też są kolejki - usiłuję żartować, ale aż mnie w dołku ściska z niepokoju, że to Franks zaczął koncert i że kiedy dojedziemy, to będzie po wszystkim. Jest za dwadzieścia dziewiąta, kiedy wtłaczamy się do autobusu. Autobus pełny. Czarni, biali, żółci, brązowi i jeden zielony, to znaczy ja. Jestem zielony ze złości na samego siebie, że nie spytałem Piotrka, ile wcześniej trzeba wyjechać. Każda para piknikowiczów z „kulerem”, z torbą, z kocem, z koszem. Roześmiani, rozbawieni. Żarty z kierowcy autobusu. Pokrzykiwanie, pohukiwanie. Mnie nie do żartowania! Na siedzeniu przede mną Murzynka z tacą, na której duży tort. Obok stoi facet ze składanym fotelikiem. Ciemno. Jedziemy i jedziemy. Kierowca każe zapamiętać nazwę przystanku, z którego wyruszyliśmy. Zapamiętujemy. Dojeżdżamy. Wysiadka.

- Kto ma bilet, to do wejścia po prawej, kto biletu nie ma, do kasy po lewej - komenderuje policjant czy leśnik, czort znajet. Z pistoletem, w kapeluszu, ale na zielono ubrany.

Bilety po siedem dolarów. Po siedem dolarów bilety piknikowe. Wchodzimy do parku. Od godziny trwa koncert. Zaglądam do programu, który dała nam bileterka. David Lanz, pianista. Nie znam. Stanley Jordan, gitarzysta. Znam. Byłem na jego koncercie w Polsce. The Yellow Jackets. Znam. Mam ich płyty. Michael Franks na końcu.

Pięknie! Jest pięknie! Nad wierzchołkami drzew srebrna blacha księżyca w pełni. Z głośników dźwięki gitary Jordana. Przed nami olbrzymia, pogrążona w ciemnościach łąka. Jedynie światełka świec, lampionów, jedynie żarzące się węgle w grillach. Gdyby nie muzyka, to na pierwszy rzut oka przypomina to olbrzymi cmentarz podczas nocy zadusznej, tyle że to nie święto zmarłych, a żywych. Czy tych światełek kilka tysięcy czy tysięcy kilkanaście, określić nie sposób... Usiłujemy iść w kierunku dalekich świateł amfiteatru. Wokół maleńkiego stolika rodzina jedząca kolację. W ostatniej chwili dostrzegam koszyk, w którym pochrapuje słodko niemowlak. Pół kroku dalej, na kocu drzemie starszy pan. Starsza pani podgrzewa coś na mikroskopijnej kuchence gazowej. Dziewczyna z chłopakiem w śpiworze. Ich nagie ramiona. Jezusieńku! Kochają się! Jak święto życia, to święto życia!

Wracamy, bo im dalej, tym mniej miejsca. Nawet stopy nie ma gdzie wetknąć. Na samym końcu więc, pod drzewem układamy jeden śpiwór na drugim, kocem jeszcze przykrywamy i wreszcie, jak wszyscy, piknikujemy. Leżę. Gapię się na gwiazdy, które nad wierzchołkiem drzewa. Jedna z nich spada, a ja zamiast wypowiedzieć życzenie, mówię:

- Spadła gwiazda...

- Pomyślałeś o czymś? - pyta Ania.

- Tak. O tym, że spada gwiazda...

- Niby jazz, a całkiem fajnie facet na tej gitarze „popyla” - mówi Maciek-rockowiec.

- Niby Ameryka, a niebo i gwiazdy całkiem jak na Mazurach - mówię ja.

- Tyle, że w Polsce taki piknik i taki koncert byłby niemożliwy - mówi Sławek.

- A to dlaczego niby?! - obruszam się, szpony wystawiam gotów bronić jak lew Sędziszowa, Pucka i Mławy.

- Słyszysz jakieś pijackie wrzaski?

- Nie słyszę.

- Widzisz jakiegoś podchmielonego gościa szukającego zaczepki?

- O.K.

- I najważniejsze chyba... Widziałeś, żeby ktoś, za przeproszeniem, robił siusiu w krzakach?

- Gdyby u nas był dostatek toalet..., to kto wie?

- Jeszcze jedno. Gdybyś tu przyszedł jutro rano, to nie znalazłbyś żadnych śmieci, butelek, kubków i nie uwierzyłbyś, że poprzedniej nocy piknikowało tu kilka tysięcy ludzi, Dlatego coś takiego w Polsce jest niemożliwe.

Konferansjer mówi, że po kwadransie przerwy wystąpią The Yellow jackets, do których na zakończenie dołączy Michael Franks. Pijemy piwo. Opowiadamy dowcipy. Śmiejemy się. Słyszę głos Franksa.

Okazuje się, że do amfiteatru można dojść wyasfaltowaną alejką. Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, widać ją wyraźnie. Wzdłuż alejki budki z jedzeniem, stoiska z płytami, książkami i plakatami. Przy amfiteatrze widniej. Amfiteatr odgrodzony od łąki metalowymi bramkami. Stajemy przy jednej z nich, oddaleni od ostatniego rzędu foteli o jakieś trzy, cztery metry. Na scenie, przy mikrofonie „mój” śpiewający Michael. Garniturek, krawat. Poukładany urzędnik państwowy w okolicach czterdziestki. Za jego plecami podrygująca, podskakująca, wijąca się w konwulsjach kapela, a on nieruchomy, jakby przestraszony tym, że dla takiej chmary ludzi śpiewa.

„Byliśmy ze sobą, kochaliśmy się, płakaliśmy, rozeszliśmy się, ale nigdy nie umarliśmy... nasza miłość ciągle żyje...” Ot , taka sobie pioseneczka..., tyle że zaraz o mojej Grażce myślę, i słodko robi się i smutno na serduchuu...

Facet obok zna wszystkie teksty na pamięć. Śpiewa razem z Franksem. Rozglądam się i widzę, że wszyscy stojący przed bramkami, no, prawie wszyscy, poruszają wargami, powtarzając za Franksem jego wierszyki o miłości, samotności i głupim życiu, w którym on jest małpą zamkniętą w klatce, a inni widzami spacerującymi po ZOO

Piosenki, które znam i piosenki, które słyszę po raz pierwszy. Przede mną mieniąca się światłami scena, a za mną morze migających ogników. Już choćby dla tej chwili warto było przylecieć do Stanów.

Koniec koncertu. Ravinia powoli pustoszeje. Nie wychodzimy jeszcze, czekamy aż się przewali tłum. Jedzie facet na elektrycznym wózku, ogłaszając wszem i wobec, że za dwadzieścia minut zamykają.

Pakujemy nasze rzeczy, wychodzimy.

Patrzę i oczom nie mogę uwierzyć. Patrzę i śmiechu nerwowego powstrzymać nie mogę. Bo oto przed nami najdłuższa kolejka, jaką widziałem w życiu. Może w tej kolejce tysiąc osób, a może dwa, nie wiem. Wleczemy się na koniec. Jest godzina dwudziesta trzecia z minutami.

- To godzinę czekania mamy jak w banku - mówi Sławek.

- Co najmniej dwie godziny! - mówię ja.

- No to zobaczycie jak się to w Ameryce robi - mówi Basia, śmiejąc się.

Patrzę, patrzę i oczom własnym nie wierzę. Wzdłuż kolejki chodzą faceci z radiotelefonami. Kolejka posuwa się w tempie, w jakim zwykle chodzę po ulicy. Kierowca nie pobiera opłaty. Widocznie powrót wliczony w ten dolar pięćdziesiąt, który każdy zapłacił jadąc tutaj. Autobus za autobusem. Ledwie się zatrzymują, wypełniają ludźmi i już ruszają. Faceci z radiotelefonami kierują kolejką i samochodami. Nieprawdopodobne widowisko. Fantastyczne. Po czternastu minutach jesteśmy w autobusie! Znowu pasażerowie dowcipkują, znowu wszystkie możliwe kolory skóry, znowu uśmiechy.

- Na rockowych koncertach jest trochę inaczej - mówi Maciek.

- Inaczej, to znaczy jak? - pytam.

- Trochę tak jak u nas w Jarocinie. Zupełnie inna publika. Całkiem inne światy.

- Rozrabiają?

- Czasem rozrabiają...

- Piją?

- I piją, i narkotyki ćpają, i śmiecą i w ogóle „zadyma”. Ale tutaj też było fajnie... Zabiorę cię, jak będzie grała jakaś ostra kapela, to zobaczysz...

O północy jesteśmy w Chicago. Pijemy w domu herbatę i słuchamy nowej płyty Franksa. Kiedy wreszcie zasypiam, to śnią mi się krakowskie Błonia, które wypisz wymaluj, całkiem jak Ravinia.

Leżymy w śpiworze z Grażyną, śpiewa Franks, są gwiazdy i płonące wokół światełka, jest piknik i jestem najszczęśliwszym facetem na ziemi... do chwili, gdy słyszę głos polskiego policjanta:

- Poproszę obywatela i obywatelkę o opuszczenia śpiwora i udanie się razem ze mną do radiowozu w celu wypisania mandatu za nieobyczajne zachowanie w miejscu publicznym!

Tłumaczę mu, że piknik, że teraz jest inaczej, że w Polsce też mogą być takie koncerty, ale on nie słucha, wyciąga radiotelefon i wzywa posiłki. Radiotelefon brzęczy... i budzę się zlany potem. Dzwoni telefon. Kolega radiowiec z Krakowa.

- No i jak koncert Franksa? - pyta.

- Wspaniale - mówię. - Żałuj, że nie byłeś.

Opowiadam jak to wszystko wyglądało.

- Może w Krakowie na Błoniach zrobimy taki piknik? - pyta.

- Nie! - krzyczę. - Tylko nie na Błoniach!


Powrót do spisu treści

© Zbigniew Książek 2011